Dzień czwarty wyprawy to powolny powrót do Poznania, konkretnie Szamotuł.
Najpierw dotarliśmy do punktu widokowego w Łężeczkach, który odwiedziliśmy kiedyś bardzo dawno temu, jeszcze kiedy jeździliśmy całą rodziną na wakacje. Teraz punkt dorobił się pomnika w kształcie, hm, grzyba, który szczyci się tym, że jest pierwszym pomnikiem trzeciego tysiąclecia na świecie (odsłonięto go chwilę po północy w 2000 roku).
Później zawitaliśmy do Białokosza, w którym jest pałac, który wygląda jak miniatura Rogalina.
I moczenie nóg w jeziorze Białokowskim.
Dalej odbiliśmy w przeciwnym kierunku na Nojewo, żeby odszukać stare wiadukty ceglane nieczynnej linii kolejowej.
Na jeden nawet się wdrapałam. Tory zarośnięte, mimo, że linia nieczynna 20 lat…
Dalej był już Ostroróg i najlepsze mielone, jakie jadłam od dawna (ale mogę być nieobiektywna, bo wszystko inaczej smakuje po 50km :D). Obok zaś była plebania…
Z Ostroroga to już właściwie żabi skok do Szamotuł. Nocleg tym razem w bursie szkolnej. Dotarliśmy dość wcześnie, więc mogliśmy trochę odpocząć. Przy okazji, okazało się, że opaliliśmy sobie dość mocno łydki i stopy. Dawno nie poparzyłam sobie pięt…
Po odpoczynku ruszyliśmy na podbój miasta. Zwiedziliśmy Park Zamkowy, obejrzeliśmy Zamek Górków i Basztę Halszki. I parę ładnych kamienic na ulicy Wronieckiej.
Potem była kolacja w Cafe Marzenie. Z gorącą czekoladą. Szkoda jednakże, że w menu tak mało dań słonych, nawet sałatki greckiej nie było!