Wczoraj zaplanowałam sobie trasę tak mniej więcej na 77km – tyle wychodziło w programie Garmina (nauczyłam się w końcu rysować trasy w BaseCampie :D). Po zrealizowaniu tego planu (o którym dalej) stwierdziłam, że jednak mam jeszcze siły i spróbuję pocisnąć do setki. I udało się – GPS pokazał 102km, licznik na rowerze 106 z kawałkiem :) (Tak na marginesie zastanawia mnie aż tak duża rozbieżność… Mam źle ustawiony rozmiar kół w liczniku?)
Anyway, do rzeczy. Zgadaliśmy się wczoraj z Bobikiem, że może uda się spotkać na trasie, bo to w sumie niedaleko.
Planowałam wyjechać przed 10, ale wyjechałam pół godziny po. Jak to zawsze na początku długich tras – zajebiście mi się nie chciało. No ale jadę. Najpierw NSRem w stronę Puszczykowa – Piastowska, Dębina, z przystankiem na zakup energetyków w Lidlu (mając w pamięci, jak 2 lata temu na mnie dobrze podziałał jeden w Borówcu). Wychodzę ze sklepu, a tu takie coś mam przy rowerze.
Na szczęście nie chciał mnie gryźć. I strzeliłam sobie jeszcze fotkę. BTW, Lidlowe stojaki są fajne – da radę przypiąć u-lockiem ramę i przednie koło.
Szkoda, że nie pomyślałam, żeby kupić jeszcze jakiegoś banana. No nic to, jadę sobie dalej na Puszczykowo. Mijam ludzi, wózkowe i innych rowerzystów. Odkąd złapałam 2 laczki, zastanawiam się, jak to jest, że ludzie nie biorą ze sobą zapasowych dętek ani narzędzi. I obserwuję też, na jak źle dobranych rozmiarowo rowerach ludzie jeżdżą (przeważnie za małych, no ale niedawno sama tak jeździłam).
Za Puszczykowem odbiłam w lewo na Rogalin. NSR biegł dalej na wprost, a ja ruszyłam dalej już Pierścieniem dookoła Poznania. Niestety, musiałam chwilę jechać ruchliwą drogą, ale przeżyłam. Szybko zresztą odbiłam na tyły Majątku Rogalin – tą częścią szlaku do tej pory jeszcze nie jechałam, a jest on malowniczy, acz podmokły/piaszczysty, co sprawiło, że odcinek, który górą (tj. asfaltem zająłby mi jakieś 5-10 minut), mnie zajął dobre pół godziny, jeśli nie więcej. Ale wrescie zlokalizowałam te dęby, które widziałam u paru osób na zdjęciach. Sceneria idealną na sesję w stylu zwiewnym :)
A pod tę górę musiałam podepchać rower, bo piach.
Nie zrobiłam fotki kościoła św. Marcelina, który to kościól wygląda jak Partenon ;D Bobiko za to zrobił mu foto kilka dni wcześniej:
Dalej pojechałam na Świątniki i Radzewice. Piękna, pusta asfaltowa droga – nic, tylko się rozpędzać. Ale. Po ostatniej wycieczce odniosłam wrażenie, że kierowcy wyprzedzają na gazetę, ponieważ mają za mało miejsca, żeby wyprzedzić mnie przez zmianę pasa. Otóż, dzisiaj się przekonałam, że może generalna zasada taka jest, ale kilkakrotnie – na pustej drodze – jakieś buce wyprzedzały mnie na milimetry. Szybko. Brrr. Co raz częściej myślę o tym, żeby zrobić sobie kamizelkę z napisem “<– 1m –” albo zamontować na lewej sakwie jakieś gwoździe, czy deskę…
Anyway, na wysokości skrzyżowania szosy z Radzewa z trasą 434 spotkaliśmy się z Bobikiem, który jechał od drugiej strony. Dotarliśmy do Bnina, gdzie na ryneczku wszamałam byłam bardzo dobre spaghetti zapiekane z serem. A tu barokowy ratusz/dom ślubów.
I Bobiko klepiący w telefon.
Papu nie zrobiłam fotki, bo byłam tak głodna, że zapomniałam ;D
Następnie dość szybko dotarliśmy do Zamku w Kórniku.
Gdzie samochody stały na pięknym trawniku :(
Dalej za to był ładny gotycki kościół z XV wieku.
A potem to już wyjechaliśmy z Kórnika i wyjechaliśmy na Borówiec, gdzie były ładne drzewka.
Następnie przejechaliśmy wspaniałą kładką nad S11 do Robakowa.
Po drodze do Tulców (Tulec?) nawet ja się dorobiłam fotki ;D
W Tulcach odbiliśmy na Szczepankowo, a później w prawo na szlak Darzbór, cokolwiek to miało znaczyć. Szlaku tego nie polecam, bo chociaż wiedzie ładnym lasem, to jednak jest mocno piaszczysty. A tam, gdzie ziemia dość dobrze ubita, to porozwalana końskimi kopytami.
Wyjechaliśmy na Kobylimpolu, niedaleko stacji PKP Cargo na Franowie. Szkoda, że nie było więcej czasu, żeby połazić tam.
Następnie dojechaliśmy do Browarnej i rozwidlenia szlaków, gdzie pożegnaliśmy się z Bobikiem. Ja pojechałam dalej na Maltę, postanowiwszy, że spróbuję zrobić 100km, choć trochę dokuczało mi kolano (żeby było zabawniej, nie to, którym ostatnio zaryłam w chodnik, tylko drugie).
Tu muszę stwierdzić, że ludzie na Malcie to bydło, co nie umie czytać – spacerują sobie w najlepsze drogą rowerową, ławą jeszcze, kierwa…
No ale pojechałam na Śródkę, a potem na Zawady i do Mostu Lecha – wracałam Wartostradą, a później Garbarami, Drogą Dębińską i Hetmańską. Niestety, okazało się, że to za mało do setki. Pojechałam naokoło Kurlandzką, a później znów w dół Piłsudskiego, a potem w kierunku Śródki, gdzie odbiłam na Maltę, ale od strony Warszawskiej (mało ludzi <3).
I znów przez Nowe Zoo, wyjeżdżając na Chartowo i Chartowem do domu. Udało się :>
Bilans wycieczki:
– dziwna opalenizna (tradycyjne rękawki, nogawki i twarz pod okularami i pod nosem ;D)
– obolałe nadgarstki (to mnie akurat martwi) – nie wiecie, co może być tego przyczyną? Złe ustawienia kierownicy?
– lekko nadwyrężone ścięgna prawego kolana
– odkryłam, po co są koszulki rowerowe z golfem – żeby robactwo nie leciało za dekolt ;D
– siodełko chyba muszę wymienić na węższe, bo mnie wkurza
– muszę dorwać jakieś lepiej dopasowane buty. W aktualnie używanych adidasach po pewnym czasie zaczynają mnie boleć drugie palce u obu stóp, bo są dłuższe niż przeciętnie.
Ciekawe, czy jutro wstanę i jeśli wstanę, to o której :D