Od jakiegoś miesiąca miałam zaplanowaną trasę szosowej setki, ale ciągle nie było albo czasu albo pogody na jej realizację. W końcu udało się zgrać jedno i drugie.
Wyjazd jak zwykle za późno, bo o 9:30, przez co byliśmy już z Michałem w plecy 1,5h światła dziennego, ale w sumie mgła była dość niska i gęsta, więc na złe nie wyszło. To miała być pierwsza tak długodystansowa wycieczka o tej porze roku, więc musiałam dobrze przemyśleć ubranie. Odziałam się w windstopperowe spodnie Shimano, mając nadzieję, że będą wystarczająco ciepłe. Na stopach skarpety IB i Defrostery – generalny test trzymania ciepła w tej temperaturze i długim czasie ekspozycji, bo jeszcze na takim dystansie nie jeździły. Na rękach rękawiczki z windstopperem, na ciele koszulka IB GT200 i kurtka z windstopperem – choć rozważałam wziąć górską z gore, bo jest dłuższa. Najbardziej obawiałam się przewiania nerek.
Pierwsze 20km jest zawsze najgorsze – jeszcze blisko do domu, żeby wrócić i zalegnąć pod kołderką, zamiast przebijać się przez wilgotne powietrze, do tego z lichym śniadaniem. Ale nie byłam sama, więc było łatwiej :) Na 36 kilometrze zrobiliśmy sobie przerwę obiadową w znanej już Restauracji Casablanca w Bninie. Potrzebowałam godzinę, porcję makaronu z sosem, barszcz, czekoladę i herbatę, żeby się ogrzać, ale potem było już tylko lepiej. Zwłaszcza, że Michał dał mi dodatkową parę legginsów ;]
Do ronda w Borówcu trasa była mi znana z wycieczki z Bobikiem, ale dalej pojechaliśmy na Koninko, ponieważ pamiętam, że fragment dalszej trasy był mocno piaszczysty. Pojechaliśmy sobie zatem spokojnie przez Tulce, Zalasewo do Swarzędza. W Swarzędzu masakryczne korki, mimo soboty. W ogóle bardzo nie lubię tej strony Poznania, bo jest przedzielona na pół przez drogę 92, ogródki działkowe i tory kolejowe. Kiedy lubi się spokojne asfalty w lesie lub małych wioskach (jak okolice Borówca, Głuszyny itp.), to takie drogi to żaden fun.
Anyway, był to już ten etap, kiedy zaczęły mnie boleć przede wszystkim stopy – tak jakbym miała wywinięte bloki za bardzo do środka, poza tym zaczęły cierpnąć. Plecy też zaczęły o sobie dawać znać, że o tyłku i poduszkach rąk nie wspomnę, do teraz pobolewuje mnie tradycyjnie ścięgno pod prawym kolanem. Ale udało dotrzeć się na Dziewiczą Górę i nie znaleźć wieży :D Pojechaliśmy dalej kawałek niebieskim szlakiem, ale po jakimś kilometrze się cofnęliśmy, bo już zbyt ciemno było, dziury w gruntowej drodze i w ogóle. Powrót Gdyńską, z samochodami.
Na liczniku setka, na GPS oczywiście mniej. Nie wiem jeszcze, czy przekonam się do takiego długodystansowego szosingu, bo ten zestaw szos był raczej nudny i samochodowy (druga połowa zwłaszcza). No i Tylda drastycznie zmniejsza liczbę rzeczy, które mogę zabrać ze sobą, żeby np. cieplej się ubrać. Nie mówiąc już o tym, że jest po prostu za duża, co zapewne nie było bez znaczenia dla moich “obrażeń”.
Była to też pierwsza dłuższa wycieczka z pulsometrem. Mam go ustawionego na spalanie, czyli na 55-70% maksymalnego tętna, a ja przeważnie byłam powyżej 80% :)
Pewnie była to ostatnia taka trasa w tym roku. Za chwilę święta, ja oddaję Defrostery do reklamacji, potem Sylwester w Krakowie. Póki co, można opracowywać nowe trasy :)
PS. Fotki słabe, ale telefon mi się rozładował i zimno było.
meeh mało zdjęć jak na Anksa, no!